surf - snow - skate - wake


Dziwna była ta zima w tym roku. Niektórzy mówią, że tym razem po prostu "nas olała". Do łagodnych czwartych pór roku w regionie, w którym mieszkam od pewnego czasu zdążyłem się już przyzwyczaić. Niemniej jednak sezon snowboardowy, podczas którego założyłem deskę dosłownie na 7 dni i to dopiero w marcu, jeszcze mi się nie zdarzył. Nawet kiedy przytrafiały mi się kontuzje w ciągu zimy, nie miewałem tak biednych statystyk jak teraz.

Backside boardslide w Snowparku Jasna na Chopoku

Nie pamiętam, żeby za mojego życia (a trochę już chodzę po tym świecie) w okresie od grudnia do marca w okolicy ani razu nie spadł śnieg, który poleżałby dłużej niż maksimum kilka godzin.  Na dodatek praktycznie nie było choćby jednego dnia porządnego mrozu. W takich warunkach nie ma nawet mowy o sztucznym naśnieżaniu. Owszem w górach coś tam popadało. Lokalnie przez chwilę nawet dość solidnie, ale szybko się to skończyło. Jak by tego było mało, potem rozszalał się  jeszcze Koronawirus i spowodował przedwczesne zakończenie sezonu, nawet tam gdzie warunki były jeszcze dobre.

Frontside boardslide w Snowparku Jasna na Chopoku

Tym bardziej jestem wdzięczny, że jeszcze zanim pandemia opanowała kontynent, udało się nam bezpiecznie wyjechać w góry i wrócić. Na wszelki wypadek odwołaliśmy nasz wcześniej planowany wyjazd do Włoch, bo coś już się wtedy tam zaczynało święcić, ale postanowiliśmy nie rezygnować, wybierając bezpieczniejszy kierunek. Postawiliśmy na Słowację, która wtedy nie miała żadnych stwierdzonych zachorować. Z resztą w Polsce też jeszcze nie było odnotowanych przypadków zakażenia. Wkrótce sytuacja uległa pogorszeniu, ale na szczęście byliśmy już wtedy w domu. 


Znowu zrozumiałem, że warto doceniać co się ma. Słowacki Chopok, choć raczej nie może się równać z Włoskim Kronplatz'em, to jednak okazał się bardzo godnym "zamiennikiem". Prawdopodobnie była to jedna z najlepszych okazji do odwiedzenia tego ośrodka. Często rozważaliśmy wyjazd w tamte strony, ale biorąc pod uwagę odległość dzielącą Trójmiasto od Liptowskiego Mikulasza, zazwyczaj woleliśmy dołożyć parę godzin drogi żeby pośmigać w Alpach lub Dolomitach. Teraz kiedy jesteśmy zmuszeni poddać się wielu ograniczeniom i niedogodnościom dwa razy bardziej cieszę się, że zdążyliśmy jeszcze skorzystać z rodzinnego urlopu, który był nam już bardzo potrzebny. Tamtych chwil spędzonych razem na śniegu już nikt nam nie odbierze a zregenerowane siły bardzo się nam przydadzą, żeby przetrwać cokolwiek nas teraz czeka.

Tailpress

To zabrzmi jak truizm z brazylijskiego serialu, ale co mi tam... 
Myślę, że dziś jeszcze bardziej warto być wdzięcznym za to co się otrzymało i każdego dnia doceniać nawet drobne radości, żeby jak już to wszystko się uspokoi, cieszyć się życiem bardziej świadomie i jeszcze pełniej.

Zdrowia życzę!

Zamaj

Była sobie zima - takiego sezonu snowboardowego w życiu nie miałem!

Deskorolka ostatnimi czasy jest dla mnie dość bolesnym tematem. Dosłownie i w przenośni. Najpierw kilkuletnia przerwa w jeżdżeniu, następnie próba powrotu i wkrótce potem dość upierdliwa kontuzja kostki, stały się źródłem mojej skate-frustracji, ale także odkrycia zupełnie nowej zajawki. Zacznijmy jednak od początku...


Przygodę z deskorolką zacząłem już bardzo dawno temu. Była początkiem prawie wszystkiego co kręciło mnie później i kręci do dziś. W pewnym jednak momencie odpuściłem ją sobie na rzecz innych deskowych zajawek. W okresie kiedy wkręciłem się mocno w snowboarding a potem w wakeboarding, deskorolka stopniowo schodziła na dalszy plan, aż w końcu zwyczajnie zabrakło mi już na nią czasu. Po latach przerwy znowu zatęskniłem za moją drewnianą zabawką i zapragnąłem wrócić na deskę z kółkami. Pisałem już kiedyś o tym na blogu.

Trock w Skatepark Ergo Hestia

Zacząłem dość ostrożnie od cruising'u na dużej desce z miękkimi kółkami, zdając sobie sprawę że większości tricków nie będę w stanie już opanować na nowo. Potem dokupiłem "normalny" zestaw do robienia tych kilku tricków, które powoli zaczęły mi wracać. Było trochę śmiesznie. Nie zrażałem się jednak tragicznym poziomem swojej jazdy, bo za każdym razem przypominałem sobie jaką radochę na początku sprawiał mi każdy udany trick. Teraz też tak było, więc czułem się trochę "jak za dawnych lat". 😉

Minirampa Arietta Lanzarote

Moja radość jednak nie potrwała długo, bo kilka nieudanych lądowań przyprawiło mnie o powrót starej kontuzji, którą można by w skrócie i obrazowo określić, jako kompresyjne uszkodzenie stawu skokowego. Tyle, że tym razem nie chciała się już zagoić, pomimo wsparcia ortopedy. Konsekwencje urazu zaczęły dawać mi się we znaki również podczas jazdy na snowboardzie i pływania na wake'u oraz surfingu, więc zrobiło się trochę groźnie. Trzeba było znowu odstawić deskorolkę na jakiś czas.

Surfskating Fuerteventura

Nie chciałem jednak tak zupełnie się poddawać, więc jak tylko trochę mi się polepszyło zacząłem eksperymentować z surfskate'm. Coraz więcej producentów wprowadza swoje patenty zwiększające skrętność przedniego trucka, umożliwiając jazdę na deskorolce w sposób bardzo zbliżony do surfowania na prawdziwej fali. To był strzał w 10-tkę! Nie mogę na razie skakać i robić tricków, ale surfowanie po betonowej lub asfaltowej fali okazało się bardzo ciekawą alternatywą i świetnym "treningiem funkcjonalnym", uzupełniającym surfing. Choć wiedziałem, że wielu surferów robi to od dość dawna, sam potrzebowałem trochę czasu, żeby się do takiej odmiany deskorolki w pełni przekonać. 


Surf skate okazał się również świetną opcją na rodzinne spacery. Teraz jeszcze bardziej lubię się włóczyć wspólnie z Żoną i Synem po mieście, z deską w bagażniku dziecięcego wózka, gotową do chodnikowego carvingu. Młody ostatnio coraz chętniej sam wskakuje na decka i ku mojej wielkiej radości zaczynamy śmigać razem. Czasem nie ma tego złego, czego by przy odrobinie chęci i otwartego myślenia nie dało się przekuć w coś wartościowego!

Skate spacer z Synem

Tomek

Skate of Pain, czyli cierpienia niemłodego skejtera.


Ponieważ w poprzednim wpisie skupiłem się głównie na okołosurfingowych aspektach pobytu na Fuercie, która oczywiście nie samymi falami stoi, postanowiłem wspólnie z Anią stworzyć naszą subiektywną bucket listę miejsc i aktywności wartych zaliczenia. 


okolice El Cotillo
Oto ona:


1. Wioska El Cotillo - położona na północno-zachodnim wybrzeżu, ma do zaoferowania piękne dzikie plaże na południe od miasteczka oraz bardziej popularne laguny i zatoczki na północ. Jeszcze dalej w kierunku północnym, na małym półwyspie jest latarnia morska, otoczona malowniczym skalistym wybrzeżem.

droga na północ wyspy
2. Wioska Ajui - położona na zachodnim wybrzeżu, z uroczą czarną plażą - taka wioska na końcu świata. Warto tam zrobić spacer po niewielkich klifach, otaczających zatoczkę i przede wszystkim zamówić super smaczną rybę w jednej z knajpek na plaży. Do dziś wspominamy jak pyszny był obiad, który tam zjedliśmy, choć było to już dość dawno temu.

Betancuria
3. Betancuria - położona w górach, jest historyczną stolicą wyspy, z najstarszym na Fuercie kościołem oraz starą zabudową. Można odwiedzić tam muzeum etnograficzno-archeologiczne, jak również wypić pyszną kawę w jednej z uroczych kawiarenek. Po drodze do Betancuri można zobaczyć monumentalne posągi z brązu, przedstawiające dwóch pierwszych władców wyspy Ayose i Guize oraz pojechać na wspaniały punkt widokowy Mirador de Morro Velosa - zaprojektowany przez Cesara Manrique (artysty kojarzonego głównie pobliską Lanzarote). 

Betancuria
4. Plaża Sotavento / Costa Calma - jest bardzo długą i piękna plażą na południu wyspy, przy typowo turystycznej miejscowoci Costa Calma.
To miejsce wciąż nie zostało odhaczone na naszej "bucet liście", ale podobno plaża Sotavento, która rozciąga się na południe od miasteczka jest absolutnie warta zobaczenia. Jadąc np. z Corralejo można zatrzymać się w kilku miejscach, by podziwiać widoki i wybrzeże. Jeszcze dalej na południe znajduje się kolejna miejscowość, z kolejną piękną plażą - Morro Jable (około 25 km na południe od Costa Calma). 

okolice El Cotillo
5. Rejs wokół wysypy Isla de Lobos - w okolicach portu w Corralejo można wykupić za stosunkowo niewielkie pieniądze rejs łodzią wokół wyspy Isla de Lobos, którą widać m.in z okolicznych plaż przy wydmach. Podczas rejsu udaje się czasem zaobserwować delfiny, ryby latające i inne morskie stworzenia. Relaksująca wycieczka trwa 3-4 h. Warto wybrać taką łódkę, która zabiera najmniej osób, żeby nie spędzić tego czasu w tłumie turystów. 

No i to by było chyba na tyle.

Wszystkim zainteresowanym życzymy miłego planowania pobytu na Fuercie! 🙂

Ania i Tomek







Fuerte apres surf - 5 rzeczy wartych uwagi na Fuerteventurze po desce.

Nie da się ukryć, że jestem niemal bezkrytycznym fanem Wysp Kanaryjskich, a szczególnie dwóch z nich, czyli Lanzarote i Fuerteventury. Pierwszą uwielbiam (więcej o tym tutaj) a do drugiej mam wielki sentyment, m.in dlatego że tam właśnie wziąłem swoje pierwsze lekcje surfingu. Fuerta jest przede wszystkim wartą polecenia destynacją na "wakacje w ciepłych krajach". Docenią ją głównie kitesurferzy i windsurferzy (hiszp. fuerte - silny, viento - wiatr), ale również surferom ma ona sporo do zaoferowania. Nie powiem, że to najlepsza miejscówka na surfa, ale uważam, że warto dać jej szansę.

Surfer na klifie w El Cotillo

Na Fuercie byliśmy z moją Anią już dwa razy. Ostatnio z naszym (wtedy około rocznym) Synkiem. W obu przypadkach kupowaliśmy normalnie wycieczkę z biura podróży. Koszt takiej  niespełna dwutygodniowej imprezy z przelotem i wyżywieniem we wrześniu wahał się zwykle w okolicach trzech tysi za osobę dorosłą. W last minute można pewnie wyhaczyć taki wyjazd taniej.


Spanie i spoty

Za każdym razem mieszkaliśmy w Corallejo na północy wyspy, więc odwiedzaliśmy głównie okoliczne spoty. Zwykle najlepiej było w okolicy El Cotillo (północno-zachodni czubek). Niezła miejscówka jest kilkanaście minut szutrem na południe stamtąd i nazywa się Playa Esqinzo. Zupełnie przyzwoicie jest też na plaży tuż obok El Cotillo, ale ostatnio bywało tam dość tłoczno. We wrześniu znacznie rzadziej warunki trafiały się na północno wschodnim krańcu wyspy, od dość mocno uczęszczanych Flag Beach i Glass Beach aż do Playa Blanca, tuż przy Puerto del Rosario. Podobno najlepsze miejscówki dla zaawansowanych są zupełnie na południu, koło Morro Jable i La Pared. Jednak nigdy tego osobiście nie zweryfikowałem, bo jeszcze tam nie dotarliśmy.

Surf shopy i szkoły

Deska za dzień wychodziła w granicach kilkunastu Euro w zależności od modelu i wypożyczalni, ale cena dzienna malała wraz ze wzrostem ilości dni, na ile wypożyczasz.


Można też wziąć instruktora, który Cię wozi na aktualnie dobre spoty, ale to wychodzi np. około 120 Euro za 3 dni z pełnym wyposażeniem (deska, pianka ubezpieczenie). Znowu im więcej dni tym taniej. Polecam Surfshop z wypożyczalnią i szkółką Paradise Canarias oraz centrum testowe Firewire i F-one - Lineup Fuerteventura.

Wypożyczalnie samochodów

Wypożyczalni aut na Fuercie jest sporo i moim zdaniem zazwyczaj mają bardzo rozsądną, czytelną politykę. Pracownik jednej z nich, zapytany o to, jakiego typu dróg powinienem unikać wypożyczoną u nich osobówką, żeby nie naruszyć zasad ich regulaminu odpowiedział - "If you see the road is OK, you can go". I wszystko jasne, prawda? 😉 



Niewielkie auta z segmentu A i B, wypożyczane na okres powyżej 7 dni, zaczynają się od około 12 Euro za dzień. Jeśli planujesz samemu docierać do oddalonych miejscówek, być może warto  rozważyć wzięcie terenówki. Będzie niestety droższa, ale za to znacznie lepiej poradzi sobie na dziurawych szutrowych drogach, prowadzących do większość dobrych i nieuczęszczanych spotów.

Surf przewodnik

Przed wyjazdem warto zerknąć na Surfermap a na miejscu zaopatrzyć się w wersję drukowaną tego "surf przewodnika". Powinien być dostępny za free w większości surf shopów. Nie tylko surferzy znajdą w nim przydatne info.


Fuerteventura oczywiście nie samym surfingiem stoi, ale o tym już niebawem w kolejnym wpisie na tym blogu. Tak więc na razie to by było na tyle.

Życzę miłego planowania urlopu na Fuercie! 🙂

Zamaj




Surftrip Fuerteventura - kilka przydatnych informacji.


To była pierwsza zima po narodzinach naszego syna i wybieraliśmy się na nasz pierwszy urlop z dzieckiem. Jako świeżo upieczeni rodzice, nie byliśmy pewni jakie przygody mogą nas spotkać podczas snowboardowej eskapady z kilkumiesięcznym szkrabem. Zrobiliśmy trzy podstawowe założenia: droga nie może być zbyt długa i męcząca dla malucha, kwatera musi być z wyżywieniem oraz blisko stoku, no i oczywiście w pobliżu powinien znajdować się jakiś sensowny snowpark. Przeliczyliśmy swój budżet i nasz wybór padł na Białkę Tatrzańską.



Od dość dawna nie braliśmy pod uwagę polskich gór podczas planowania naszych zimowych urlopów. Głównym powodem była zawsze niepewność co do warunków śniegowych, kolejki do wyciągów i czas dojazdu, który dla nas, mieszkających nad morzem, jest tylko nieznacznie krótszy niż przy wyjazdach zagranicznych. Poza tym w Polsce delikatnie mówiąc jest niewiele snowparków i dotychczas miałem sporo obaw co do jakości ich przygotowania. Prawdą jest jednak, że pojawienie się dziecka wiele w życiu zmienia, więc postanowiliśmy zaryzykować i wesprzeć rodzimą branżę turystyczną. Zapakowaliśmy się do samochodu wspólnie z moim Kuzynem i wszyscy czworo ruszyliśmy do Białki.


Ośrodek narciarski Kotelnica Białczańska przywitał nas w prawdzie kilkunasto stopniowym mrozem, ale zrobił całkiem przyzwoite wrażenie. Chyba na prawdę wiele się zmieniło od czasu kiedy po raz ostatni odwiedzałem polskie góry. O snowpark za bardzo się nie obawiałem, bo miałem świadomość, że jakość przygotowania i utrzymania obiektu od kilku lat gwarantuje ekipa Park Pirates. Byłem też w miarę na bieżąco i wiedziałem, co się w tym miejscu działo w kilku poprzednich sezonach. Kwatera u "Dziubasa" też nam się sprawdziła bez zarzutu. Tym co nas niestety zaskoczyło był tak masakryczny poziom smogu, że strach było wyjść z wózkiem na spacer. O ile na stoku praktycznie się tego nie odczuwało, o tyle na dole było na prawdę źle. Na "efekty uboczne" nie trzeba było zbyt długo czekać. To paskudne zjawisko w połączeniu z siarczystym mrozem momentalnie odbiło się na zdrowiu naszego synka i tym samym skutecznie ograniczyło realizację sportowo-rekreacyjnych planów. Trudno więc zaliczyć ten wyjazd do w pełni udanych, niemniej jednak, zebraliśmy trochę ujęć, z których  zmontowałem zawarty w tym poście kilkuminutowy film. 


W efekcie mam mocno mieszane uczucia co do kolejnych snowboardowych wyjazdów w Polsce. Pewnie gdyby nie fatalna jakość powietrza, wystawiłbym tu całkiem dobrą recenzję. Mimo dostrzeżenia wielu pozytywnych zmian, obawiam się, że niesłabnący trend na palenie w piecach byle czym może utrudnić mi wykazanie się patriotyzmem gospodarczym i w przyszłości niestety znowu będę musiał dać zarobić nieswoim Góralom. Szkoda 😞


Zamaj


Urlop zimowy w Tatrach - Góralu, czy Ci nie żal?


W sumie to wcale nie przepadam za zimą. Gdyby nie Święta Bożego Narodzenia i aktywność fizyczna na śniegu (Tata przypiął mi narty po raz pierwszy w wieku 3 lat), to chyba nie byłoby w tej porze roku nic fajnego. No może jeszcze poza lepieniem bałwana i budowaniem igloo kiedyś z Rodzicami a w niedalekiej przyszłości z Synem, ale obawiam się, że takie zimy na Wybrzeżu będą już należały do rzadkości. 


W ostatnich latach śnieg widywałem głównie wyprodukowany sztucznie przez armatki w ośrodkach narciarskich. Dobre i to, bo bez możliwości ślizgania się po "zamarzniętej fali", co roku popadałbym chyba w depresję. Nad Bałtykiem zimą wprawdzie jest zwykle opcja na niezły surfing, ale gdy temperatura powietrza spada poniżej zera, to automatycznie woda przestaje być dla mnie atrakcyjna. Być może kiedyś to się jeszcze zmieni, ale na razie o tej porze roku zdecydowanie wolę snowboard.


Mój sezon zimowy zazwyczaj upływa pod znakiem oczekiwania na wyjazd w góry. W tzw międzyczasie staram się korzystać ze skromnego potencjału Szwajcarii Kaszubskiej i okolic, żeby być choć trochę "rozjeżdżonym", gdy w końcu uda mi się wyrwać gdzieś w prawdziwe góry. 

skok na desce w snowparku
foto: @BOARDborn.pl

Od lat staramy się wspólnie z Żoną utrzymywać tradycję rodzinnych wyjazdów na "sztruks" i "puch", rozpoczętą jeszcze przez naszych Rodziców z obu stron, kiedy my byliśmy dziećmi. Mamy nadzieję, że nasz Synek też łyknie tego bakcyla i z czasem dołączy do naszego "białego szleństwa".


Tomek


Gdyby nie snowboard, zima byłaby trudna do zniesienia.


Od dość dawna brakowało mi weny i czasu, żeby coś nowego napisać. Odpuściłem sobie nawet Insta i Fejsa. Chyba po prostu potrzebowałem takiej przerwy i tyle. Poza tym nawracające kontuzje chwilowo znacząco ograniczyły spektrum dostępnych aktywności, więc trochę nie było o czym pisać.
Może zrobię jakiś wpis o rehabilitacji? Nie, lepiej powrócę myślami do minionego sezonu letniego nad Bałtykiem, który dla mnie i zapewne wielu innych wielbicieli fal był naprawdę zaje*****!

SUP surfer na fali w Chałupach

Jak nie wiesz o czym rozmawiać, to rozmawiasz o pogodzie a jak nie wiesz o czym opowiedzieć na blogu, to też napisz o pogodnie. W tym roku rzeczywiście było o czym gadać. Jak nasze lokalne "Endless Summer" zaczęło się w kwietniu, to potrwało aż do połowy października. Celowo używam porównania do kultowego filmu surfingowego, bo kto pływa na jakiejś desce, ten wie doskonale, że dobry warun zazwyczaj nie chodzi u nas w parze z ładną pogodą. Tym razem było zupełnie inaczej. nie wiem, czy zawdzięczamy to zmianom klimatycznym, czy jakiemuś innemu fenomenowi, ale czegoś takiego nad Bałtykiem chyba już bardzo dawno nie widzieli nawet najstarsi kaszubscy surferzy 😉


SUP surfer na fali na Helu

Co bardziej skrupulatni i spostrzegawczy powiedzą, że warunki do surfingu w prawdzie zdarzały się często, ale za to ich jakość, szczególnie w pierwszej części lata, pozostawiała sporo do życzenia. Co z tego, skoro iście kalifornijska aura sprzyjała jak nigdy częstym wypadom na plażę i to w towarzystwie osób, które podczas typowego kaszubskiego surf sezonu raczej nie wybrałyby się ze mną na spot. Może się starzeję i staję coraz bardziej sentymentalny, ale dzielenie tej wielkiej radochy z Żoną i zabawy z Synem, w przerwach między sesjami, potem wspólne spacery po plaży, to właśnie była ta wisienka na torcie. 


Surf tata z synem na plaży w Krynicy

Choć zbliża się powoli taki moment roku, kiedy coś przestawia się w mojej głowie, zapominam o falach i czekam na śnieg, to jednocześnie nie mogę się doczekać kolejnej wiosny i lata, z nadzieją na powtórkę bałtyckiego "Endless Summer".


Tomek

Cóż to był za sezon! Wspomnienie lata nad Bałtykiem.

Któregoś pięknego lipcowego popołudnia, zmęczeni czekaniem na nienadchodzące fale, zniesmaczeni zakwitem sinic i zniechęceni wszechobecnymi korkami na drogach, postanowiliśmy zmienić plac zabaw. Wspólnie z Żoną i rocznym Synkiem pojechaliśmy, jak normalni zdrowi Janusze, nad jezioro z wyznaczonym kąpieliskiem i tzw. wypożyczalnią sprzętu wodnego. W rozpaczy ludzie zdolni są do wszystkiego ;)


Żarty żartami, ale przecież nie samymi falami i wakeparkami człowiek żyje. Między innymi dlatego postanowiliśmy sprawdzić, polecaną przez ekipę ABCsurf.pl, Marinę Białe Żagle, nad jeziorem Wysockim tuż koło Gdańska. Jest to kameralny ośrodek, oferujący wiele atrakcji, w tym całkiem dobrze wyposażoną wypożyczalnię desek z wiosłem i prężnie działającą ligę SUPową.

SUP turn

W tak sprzyjających okolicznościach i pod czujnym okiem Pana Ratownika, który bezapelacyjnie nakazał mi przywdziać kamizelkę ratunkową, miałem okazję sprawdzić w praktyce właściwości dwóch desek. Były to: 220-litrowy RRD Palinuro 10'4", oraz 195-litowy Bic AceTec Cross 10'. Obie przeznaczone głównie do rekreacyjno tourowego pływania na flacie. Testowałem je zaledwie przez kilkadziesiąt minut, ale to już zazwyczaj wystarczy do sformułowania pierwszych wniosków.

BIC SUP

glide

Ani jeden ani drugi model nie został zaprojektowany jako wyścigówka, ale pod względem łatwego nabierania prędkości i utrzymywania jej po kilku silniejszych pchnięciach wiosłem, lepiej wypada Bic. Mimo, że jest nieco krótszy i mniej wyporny od RRD, to widocznie jego węższa talia i rozcinający wodę, krótki kil pod pod dziobem robią robotę.

stabilność

Obie deski wyposażone w pojedynczy fin (Bic ma dodatkowe skrzynki na boczne finy) bardzo dobrze trzymają kurs, ale poprzecznie zdecydowanie stabilniejszy jest RRD, co znacznie poprawia komfort podczas cruisingu lub wycieczek po wodzie, bo zwyczajnie łatwiej jest na nim utrzymać równowagę.

zwrotność

Być może właśnie ze względu na łatwość utrzymania równowagi, nieco łatwiej wykonywało mi się zwroty przez rufę właśnie na RRD. Niemniej jednak obie deski są całkiem zwrotne i łatwo "podtapia" się im rufę podczas manewrów. Biorąc pod uwagę fakt, że ważę zaledwie 65 kg, deski długości około 10 stóp są już dla mnie duże a tym samym bardziej mułowate w obsłudze niż dla kogoś o większej masie ciała.


Podsumowując, obie deski oferują to co powinny, podczas rekreacyjnego SUPowania po płaskiej wodzie. Osobom zupełnie początkującym, lub np. poszukującym czegoś stabilnego do uprawiania SUPjogi, poleciłbym pewnie bardziej RRD Palinuro. Zaś tym, którzy czują się pewniej i poszukują łatwego w obsłudze uniwersalnego "wycieczkowca", zaproponowałbym Bic'a AceTec Cross.

Jeśli mieszkasz w okolicach Trójmiasta, obie deski możesz przetestować np. tutaj.

Miłej zabawy na wodzie! :)

Tomek

SUPbiektywny test - RRD vs BIC


Tatą jestem od niespełna roku, więc dopiero zaczynam się uczyć jak wypełniać tę nową i ważną rolę, jednocześnie nie przestając być sobą i przy okazji starając się nie zwariować. Między innymi również z tego powodu dawno nie było tu żadnego nowego wpisu.


z synem na desce

Legenda deskorolki i ojciec dwóch chłopców, Ray Barbee powiedział kiedyś, że nasze dzieci powinny codziennie widzieć jak ich rodzice cieszą się życiem. Ta myśl wydaje mi się bardzo wartościowa i inspirująca, bo przecież tak łatwo w natłoku licznych zobowiązań zupełnie zagubić radość i pogodę ducha, a własne potrzeby i zajawki odłożyć na bok aż do odwołania.



Chcę, żeby mój Syn był szczęśliwym człowiekiem, więc muszę zadbać o to, by miał rodziców żyjących pełnią życia. Nie mam złudzeń, że to nie będzie łatwe, dlatego zaczynamy od małych rzeczy, np. od wspólnego wypadu do wakeparku. 

Być może to wygląda jakbym próbował tu wysmażyć jakiś tekst motywacyjny albo inspirujący. 
Tak na prawdę sam potrzebuję inspiracji i motywujących przykładów z życia wziętych. Dlatego jeśli ten post trafi do kogoś, kto zostając rodzicem nie zaprzestał realizowania swoich pasji i ma ochotę podzielić się swoimi „lifehackami”, to dajcie znać, że jesteście 😉

Tomek

Tata na desce


Nie zależnie od tego czy używasz starego Andka czy najnowszego Jabłka, zapewne Twój smartfon jest wrażliwy na niską temperaturę, wilgoć oraz urazy mechaniczne. Dlatego jeśli planujesz tej zimy zażyć nieco białego szaleństwa a nie chcesz niespodziewanie i mimo woli znaleźć się poza zasięgiem, koniecznie przeczytaj ten wpis. Poniżej pokazuję trzy sprawdzone sposoby zabezpieczenia smartfona, w zależności od Twoich potrzeb i zasobności portfela.

wejście do tradycyjnej knajpki na stokach Trydentu
foto: @piotrdabro

Tanio i efektywnie

Jest to opcja dla tych, którzy lubią romantyczne spacery po galeriach handlowych, ale nie mają ochoty wydać zbyt dużo a ponadto mają odrobinę zajawki na proste DIY.
W znanej ogólnopolskiej sieciówce z tanim wyposażeniem do domu i azjatyckimi ubraniami dla całej rodziny, zazwyczaj tuż przy kasie czekają niepozorne "portmonetki" na telefon. Kosztują bardzo niewiele a po drobnych poprawkach, polegających na włożeniu pod podszewkę dwóch cienkich gąbek, przeobrażają się w całkiem niezłą osłonę termiczną i mechaniczną dla Twojego osobistego łącznika ze światem.
Można się również szarpnąć i nabyć drogą kupna specjalistyczne etui wypełnione puchem, zaprojektowane i wyprodukowane w wyniku kooperacji znanej marki snowboardowej z gigantem elektronicznym, ale to już raczej propozycja z kolejnej kategorii. Tylko po co przepłacać, skoro nie widać istotnej różnicy?  

portfonetka z ochraniaczem na smartfona
foto: BOARDborn

Na bogato

Rozwiązanie dla tych, którzy dysponują nieco większym budżetem i lubią kupować gadżety np. przez internet.
Na rynku jest całkiem sporo coverów i bumperów, które oferują solidną ochronę dla schowanego w nim smartfona. Część z nich oferuje aż za wiele i najczęściej zmienia telefon w cegłę. Moim skromnym zdaniem na tym tle bardzo korzystnie wypada case znanego skandynawskiego producenta bagażników i akcesoriów samochodowych. Tak, to nie żart, możesz mieć case na smartfona w komplecie z bagażnikiem na deskę 😉

iPhone caseThule
foto: BOARDborn

Gadżet ten można wyhaczyć w sieci za relatywnie niewygórowaną cenę. Nie zmienia istotnie gabarytów ani wagi telefonu a producent twierdzi, że można na niego upuścić ołowianą kulę ze znacznej wysokości i nic się nie stanie. Brzmi dobrze? Mnie to przekonało.

Thule iPhone armor
foto: BOARDborn

W akcie desperacji

Każdemu może się zdarzyć, że zwyczajnie zapomni wyposażyć się w stosowne akcesorium i wtedy potrzeba staje się matką wynalazków. Nazywam tę metodę "skarpetą Babuni".
W prawdzie w sieciówce, w której można wyposażyć się w tanią portfonetkę, można też kupić specjalistyczną skarpetę/pochewkę na telefon i pewnie każdy o tym wie. No ale tu mówimy o sytuacji awaryjnej, bez możliwości zakupienia takiego cacka. Wtedy zazawyczaj przychodzi z pomocą jedna z zapasowych grubych skarpet, dedykowanych na snowboard lub narty. Zapewne każdy, kto wyjeżdża w góry zabiera ze sobą przynajmniej jedną zapasową parę takich. Względnie można zapakować telefonik do skarpety już użytej i przeznaczonej do prania. Efekt ochrony przed zimnem i uderzeniami będzie taki sam, ale walory zapachowe raczej wątpliwe, więc nie polecam.

foto: BOARDborn

Mam nadzieję, że powyższy subiektywny wybór lifehack'ów komuś się przyda a jeśli nie, to może chociaż wzbudzi uśmiech na kilku twarzach.

Do zobaczenia na stoku! 😎


Tomek

Jak chronić smartfona na stoku? Trzy sprawdzone sposoby.


Generalnie nie przepadam za przejściowymi porami roku, bo najbardziej cenię albo pełnię lata albo pełnię zimy, ale jakiś czas temu odkryłem, że jesień też da się lubić. Rzecz jasna pod warunkiem, że akurat nie leje deszcz. Wymaga to jednak połączenia trzech surowców: drewna, metalu oraz uretanu. 

skatepark Sopot

Pusty skatepark

Z pewną nostalgią pożegnałem odchodzące lato, ale z nie mniejszą nadzieją przywitałem ten piękny czas, kiedy turyści opuścili Trójmiasto a młodzież powróciła do szkolnego kieratu. Można w końcu w tygodniu wieczorem, kiedy dzieciaki albo odrabiają lekcje, albo pakują tornistry na następny dzień, spokojnie pójść do skateparku i pośmigać na deskorolce nie zderzając się z kimś co chwilę.

skatepark Sopot

Beton cieplejszy od wody

Zima na Pomorzu zazwyczaj zaczyna się dość późno i jest dość łagodna, więc na przesiadkę na snowboard trzeba jeszcze trochę poczekać, albo ruszyć gdzieś w Alpy. Zaś Bałtyk szybko się wychładza, więc w pewnym momencie już przestaje mi się chcieć walczyć z lodowatymi falami i w takich właśnie chwilach  chętniej wybieram te betonowe.

skatepark Sopot

Oczywiście w lecie też bardzo lubię jeździć na deskorolce, ale wtedy najsilniej konkurują z nią wodne deski: wake, surf i SUP a czas nie jest niestety z gumy. Skoro jesteśmy już przy tworzywach, mniej lub bardziej sztucznych, to przecież tak niewiele jest dźwięków w przestrzeni miejskiej, tak miłych dla ucha, jak stukot uretanowych kółek na betonie lub asfalcie. Nieprawdaż? 😉


Tomek

Drewno, metal i uretan sprawiają, że jesień można polubić.